ebook img

Dzienniki, T. 37: 1938 XII - 1941 III PDF

521 Pages·1938·4.314 MB·Polish
Save to my drive
Quick download
Download
Most books are stored in the elastic cloud where traffic is expensive. For this reason, we have a limit on daily download.

Preview Dzienniki, T. 37: 1938 XII - 1941 III

1 Sczytanie i weryfikacja: Jan Sienkiewicz 28 grudnia, rok 1938, środa Dziś jeździłem do Rakiszek dla całego szeregu interesów. U notariusza zrobiłem akt darowizny jednego hektara ziemi za gościńcem w Karwieliszkach dla samorządu gminy abelskiej na rzecz szkoły początkowej bohdaniskiej. Niech szkoła ta, obsługująca dzieciarnię okoliczną w promieniu Bosiszki-Ażubale-Knisa-Janówka-Wiwieliszki-Prapultinie-Bohdaniszki, a może i Rukiele-Boniuszki, będzie na wieczne czasy na naszej ziemi rodzinnej z kochanego dworu bohdaniskiego. Plac ten dla szkoły położony jest w ładnym miejscu u samego gościńca w pobliżu Gaju. Darowiznę przyjął w imieniu gminy viršaitis (wójt) Mackus. Byłem też w urzędzie hipotecznym w sprawie zatwierdzenia aktów kupna na ziemię spadkową po Maryni w Bohdaniszkach. Cała z tym historia. Wymagana cała litania kwitów na spłatę drobiazgów różnych zaległości i długów po Maryni dla ustalenia sumy, pozostającej na rzecz nieletniej Steni po potrąceniu długów, aby tę sumę zahipotekować na jej rzecz na Szaszewiczach. Cała z tym historia: kwity złożone przez Marysię są niewystarczające, są luki, suma, która została zahipotekowana, okazuje się za mała, urząd hipoteczny bawi się w skrajną pedanterię, tymczasem akty są niezatwierdzone. Będzie z tym ciąganiny i tłuczenia wody w moździerzu; wypadło uprosić adwokata Trifskina, aby pośredniczył między urzędem hipotecznym a nami z Marysią w toku uzupełniania tych braków. Jazda do Rakiszek i z powrotem była śliczna. Jechałem w wielkich saniach parokonnych, zaprzężonych w Nemunasa z Pajacem-Peckielem. Powoził Janek Čepas. Nemunas swoim zwyczajem rwał jak szalony. Jechaliśmy piorunem. Jazda była królewska, aż się ludzie oglądali. Sanna doskonała, mróz, powietrze czyste. 29 grudnia, rok 1938, czwartek Dziś wyjazd z Bohdaniszek. Skrzywdziłem Bohdaniszki, bawiąc w nich podczas tych ferii zaledwie trzy dni, podczas gdy zwykle co roku spędzam tu o tej porze cały miesiąc. Ale przede wszystkim ciągnie mię do mojej rodzinki w Kownie, na którą się składa kochana Jadźka i tyleż kochany nasz malutki owocek – Kotusieńka krzykliwa. Ale przede wszystkim śpieszyć muszę terminowo dlatego, że już jutro przyjedzie z Polski do Kowna Kotuńka Pruszanowska, moja siostra najstarsza, której nie widziałem od lat dziesięciu i która przybywa na chrzciny swojej małej imienniczki, wyznaczone na 3 stycznia. Ale nie mogłem opuścić Bohdaniszek, nie zajrzawszy ani razu do mego Gaju, który zawsze kocham. Nie miałem na to czasu, a zresztą iść pieszo po kopkim śniegu – trudno. Kazałem więc Bieliunasowi zaprząc konika (Chicago) i pojechaliśmy do Gaju. Objechaliśmy Gaj różnymi dróżkami. Pięknie w lesie zaśnieżonym. W Gaju tej zimy spokojnie. Kradzieży leśnych nie ma; żadnych dróg przez las nie ma, przeto i o kradzież trudno; wytępiłem wszystkie drogi przez Gaj, nie ma wjazdu do lasu. Po powrocie z Gaju wstąpiłem do starego dworu do Elwiry, z którą się pożegnałem i posiedziałem trochę. Elwira, jak co roku zimą, kwęka, jest przeziębiona, nie wychodzi z domu. Chce bardzo, żeby Kotuńka Pruszanowska zajechała z Kowna do Bohdaniszek. Po wczesnym obiedzie wyjechałem z Bohdaniszek do Abel. Saniami parokonnymi, paradnie. Odwiózł mię Bieliunas. Pociąg bardzo wygodny. Z Abel odjeżdża się ekspresem berlińskim po godzinie 2 po południu, o 5 jest się w Radziwiliszkach, gdzie się czeka 15 minut i siada się do pociągu prędkiego, idącego z Rygi przez Kowno do Berlina i w niespełna dwie godziny, zatrzymując się tylko w Datnowie, Kiejdanach i Janowie, przyjeżdża się o godzinie 7 wieczorem do Kowna. W ciągu ostatnich dwóch lat koleje żelazne litewskie bardzo się wydyscyplinowały i dziś ruch jest prędki, wygodny i ścisły. Jest to zasługa byłego ministra komunikacji Staniszewskiego, którego rządy stanowią też epokę zwrotną w rozbudowie w ogóle dróg lądowych, zwłaszcza szos. W Kownie na dworcu spotkała mię kochana Jadziuńka. Odjechaliśmy taksi do domu. Nie zastałem jeszcze listu, potwierdzającego przyjazd Kotuńki Pruszanowskiej jutro. Choć mi w 2 poprzednim liście zapowiadała przyjazd na datę 30 grudnia, ale prosiłem ją jeszcze o potwierdzenie tej daty przyjazdu. Spodziewam się jednak, że nie zawiedzie. 30 grudnia, rok 1938, piątek Pociągi z Wilna przychodzą do Kowna dziennie dwa: o 9 rano, który idzie wprost z Warszawy przez Wilno, i przed 11 wieczorem. Poszliśmy z Jadzią na spotkanie Kotuńki Pruszanowskiej na pierwszy pociąg. Pociąg przyszedł, ale, niestety, Kotuńki nie było. Wróciliśmy jak niepyszni do domu. Niebawem wszakże listonosz przyniósł od niej pocztówkę, wysłaną wczoraj z Wilna, w której donosi, że przyjeżdża dziś wieczorem. Wieczorem więc znowu udaliśmy się na dworzec, tym razem mając już pewność zupełną. Jadzia była poruszona czekając tego spotkania z najstarszą siostrą moją i jedyną, której jeszcze osobiście nie zna. Zna ją zresztą i lubi bardzo z jej listów, do których pisania Kotuńka ma talent niezwykły. W listach też Kotuńka była zawsze bardzo serdeczna dla Jadzi. Przyszedł pociąg i Kotuńka z niego wysiadła. Staruszka, zgarbiona, w połowie zgięta, bez zębów, o wiele starsza na wygląd niż jest w istocie. Z wyglądu, zwłaszcza gdy stoi lub idzie, można jej dać lat 80, a nawet więcej, ma zaś 68, jest o 10 lat starsza ode mnie i o 10 lat młodsza np. od lokaja Kazimierza. Przywieźliśmy ją do domu. Jest bardzo serdeczna, miła, kochana, gadatliwa, jak była zawsze, żywego umysłu i temperamentu. Bardzo serdeczna dla mnie i Jadzi. Biedaczka przywiozła też różnych prezentów dla nas, różnych drobiazgów świadczących o miłej pamięci. Przywiozła tez koszulkę chrzestną dla Kotusieńki i medalik złoty z wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej na łańcuszku złotym. Jadzia dla niej przyrządziła pokój w pokoju jadalnym. 31 grudnia, rok 1938, sobota Cicho spędziliśmy w domu ten ostatni dzień upływającego roku 1938. Spędziliśmy go z Jadzią w towarzystwie zacnej i kochanej starej siostrzyczki mojej Kotuńki Pruszanowskiej. Słodka ona i serdeczna, pełna temperamentu i życia, mimo że fizycznie już bardzo sterana. Rozmowa z nią jest łatwa i ciekawa, bo jest mądra, ma dobrą głowę, nie brak jej dowcipu i humoru, a ma bardzo dużo serca, intuicji, spostrzegawczości. Serdeczna jest bardzo dla Jadzi, która wdzięcznym sercem polubiła ją od razu. Ze względu na wiek i stan zdrowia Kotuńka z domu nigdzie nie wychodzi. Chciałem być wieczorem z nią i Jadzią w teatrze na operze „Traviatta”, ale biletów nie dostałem. Może to i lepiej, bo to by Kotuńkę zmęczyło. Na rozmowie przy stole doczekaliśmy się nowego roku i złożyliśmy sobie wzajemnie życzenia. Przeżegnałem też i pobłogosławiłem naszą małą Kotusieńkę, która wkracza w drugi rok kalendarzowy, choć nie ma jeszcze dwóch miesięcy skończonych. Rok 1938 na ogół w ludzkości był ciężki. Dokonał on Anschlussu Austrii, dokonał gwałtu i operacji na Czechosłowacji przekształcając ten twór Masaryka na unię trzech drobnych narodów, ale czyniąc zeń zarazem ekspozyturę Berlina, zaciążył wielką chmurą kwestii ukraińskiej na Europie Wschodniej, w szczególności nadał zwrot tragiczny problemowi Kłajpedy i Litwy; zadał cios śmiertelny metodom, których wyrazem była Liga Narodów i na czoło wysunął groźny problem hegemonii Niemiec. Dziedzictwo, które przekazał swojemu następcy, rokowi 1939, jest co najmniej trudne i brzemienne przeróżnymi komplikacjami. Ale w moim życiu osobistym upływający rok 1938 był błogosławiony i piękny. Spełnił on więcej niż to, o co prosiłem w noc sylwestrową 1937 i o czym wtedy marzyłem, nie śmiąc wierzyć w spełnienie: dokonał naszego związku małżeńskiego z Jadzią i dał nam dzieciątko. Dziś największym życzeniem moim jest, aby to dziecko hodowało się zdrowo. Jest ono nam już słodkie i będzie coraz słodsze. 1 stycznia, rok 1939, niedziela Dzień Nowego Roku spędziłem przeważnie w domu. Pojechałem tylko do Prezydentury dla złożenia podpisu w księdze życzeń noworocznych dla prezydenta Rzeczypospolitej, następnie do Wacława Biržiški – dla zaproszenia go na pojutrze na chrzciny. Resztę dnia – przed tym i po tym – 3 spędziłem w domu dotrzymując towarzystwa naszemu miłemu i rzadkiemu gościowi – Kotuńce Pruszanowskiej, która jest bardzo towarzyska i lubi gawędzić bez końca, a robi to niezmiernie mile. W domu pracować teraz nie mogę, bo Kotuńka nie zostawia mi na to czasu. Tylko gdy idzie listy pisać, co robi z zamiłowaniem i niezwykłym talentem, mogę dorywczo zasiąść do pracy i najpilniejsze prace choć trochę po łebkach odrobić. Kotuńka ze względu na wiek i na lekkie zaziębienie szanuje swe zdrowie, toteż z domu nie wychodzi na miasto wcale. Dopiero pojutrze wyjrzy na miasto dla odbycia aktu chrzcin naszej Kotusieńki. Kotuńka, chwała Bogu, upodobała bardzo Jadzię. Prawda, po obiedzie byliśmy jeszcze z Jadzią u Gudowiczów, których zaprosiliśmy na chrzciny. 2 stycznia, rok 1939, poniedziałek Nasz ewenement rodzinny – chrzciny naszej Kotusieńki – zbliża się. Zaprosiłem dziś osobiście Jana Vileišisa i panią Janową Vileišisową, listownie zaprosiłem prof. Žemaitisa i docenta Antoniego Tamošaitisa. Wszyscy są już zaproszeni. Liczymy na jutro na ucztę chrzcin – na 27 osób. Rano dziś przyjechał z Bohdaniszek stary lokaj Kazimierz, który przywiózł ogromny transport ptactwa – indyki, kaczki, gęsi, kury, wszystkiego po parze, masła, grzybów, miodu, konfitur itd. Kazimierz nagadał się do syta z Kotuńką, której nie widział od lat dwudziestu kilku, a którą zna od najwcześniejszego dzieciństwa, bo pamięta ją dwuletnią (w roku 1872), kiedy sam był pastuszkiem 11-letnim w Bohdaniszkach, a potem został lokajem, gdy miał lat 18, a Kotuńka miała lat 9, to miało miejsce rok przed moim urodzeniem (w roku 1879, czyli przed laty 60). A potem Kazimierz jeździł z Mamą i starszymi siostrami moimi, a więc w ich liczbie i Kotuńką, na karnawały do Wilna, usługiwał im, towarzyszył na bale jako lokaj... Potem wiele razy przed wojną jeździł do Bielcza, woził tam z Bohdaniszek i stamtąd do Bohdaniszek konie i różne inne rzeczy... Toteż ile ma wspólnych z Kotuńką wspomnień, ile przeżyć, ile uczuć! Ile ma do opowiadania Kotuńce o chorobie i śmierci Papy, o Bohdaniszkach, o mnie, o sobie! I ile ma do wysłuchania o Kotuńce, o jej życiu, o jej dzieciach, Wsielubiu! Wieczorem przyjechał Julek Komorowski, zaproszony na ojca chrzestnego Kotusieńki. Piekły się ciasta, torty, paszteciki na jutro, robiły się majonezy, przekąski, wódki. Mieliśmy dziś na obiad rzadką w kraju naszym potrawę – schab z dzika, przysłany nam przez prof. Gudowicza jako jego trofeum myśliwskie. 3 stycznia, rok 1939, wtorek Chrzciny naszej Kotusieńki, która dziś skończyła 8 tygodni życia. Na uroczystość złożyły się dwa akty: a. obrzęd kościelny chrztu i b. obiad z okazji chrzcin. W pierwszym akcie my z Jadzią, jako rodzice, udziału nie braliśmy. Dziecko zawieźli do kościoła parafialnego do karmelitów rodzice chrzestni – kumowie Julek Komorowski i Kotuńka Pruszanowska, w towarzystwie babuni dziecka, poczciwej Urszuli Čepasowej. Chrzest był wyznaczony na południe. Przed kościołem czekał na nich sługa kościelny, który zaprowadził ich do zakrystii ogrzewanej, gdzie już był ksiądz profesor Česnys. Česnys chrzcił, Kotuńka z Julkiem trzymali do chrztu. Jadzia wciąż chciała, żeby córce naszej było dane drugie imię Michaliny dla uczczenia imienia mojego w córze. Nie byłem temu przeciwny, bo imię to dosyć lubię, ale gdy się dowiedziałem, że i Kotuńka Pruszanowska ma drugie imię Michaliny, to zdecydowałem się ostatecznie na oba te imiona. Toteż mała ochrzczona została: Konstancja-Michalina. Niech się hoduje zdrowo. Kotuńka prosiła Česnysa, żeby do metryki wpisał datę narodzenia dziecka – 2 stycznia 1939. Będzie to małe skrócenie jej wieku o niespełna dwa miesiące, ale dla dziewczynki brzmieć to będzie zawsze lepiej, bo o rok cały mniej, gdy się będzie nazywało, że się urodziła w roku 1939, a nie w 1938. Na obiad zebrali się wszyscy goście zaproszeni równo o godzinie drugiej. Przyszli wszyscy oprócz Wacławowej Biržiškowej i Steni Römerówny. Obecni więc byli na tej uczcie: ja z Jadzią jako gospodarze domu i rodzice małej solenizantki, chrzestni rodzice Kotunia Pruszanowska i Julek 4 Komorowski, ksiądz profesor Česnys w pięknym stroju z dużym krzyżem na piersiach, prorektorowie prof. Jodelė i prof. Blažys, stary Franciszek Mašiotas z żoną, Jan Vileišis z żoną, prof. dr Gudowicz z żoną i córką Danutią, dziekan Wydziału Prawniczego prof. Augustyn Janulaitis i sekretarz tegoż wydziału docent Antoni Tamošaitis, prof. Wacław Biržiška, dziekan Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego prof. Zygmunt Žemaitis, naczelnik kancelarii uniwersytetu Zygmunt Gurewicz, Stefan Römer z żoną, Andrzej Mieczkowski, Feliks Mackus, Jan Zeman, Pauža i Renia Bogdanasówna. Oto cała lista osób, które zasiadły do stołu biesiadnego. Ogółem bodaj 27 osób czy coś koło tego. Stół, a raczej dwa stoły – jeden długi, pożyczony od pp. Mašiotasów, i drugi nasz okrągły, mniejszy – były ustawione przez dwa pokoje – pokój Jadzi i mój gabinet, połączone przez rozsuwane drzwi duże. U wielkiego stołu zasiedli więksi goście z kumami w centrum. Kotuńka miała po dwóch stronach najmilszych towarzysko gości – Česnysa i Vileišisa, Julek miał za bezpośrednie sąsiadki panią Mašiotasową i panią Gudowiczową. U mniejszego stołu zasiedli młodsi goście Mašiotas Stefan Römer, Gurewicz, Zeman, Andrzej, Mackus, Pauža, Danutė Gudowiczówna i my z Jadzią. Było nam tu lepiej i wygodniej niż u wielkiego stołu, gdzie bylibyśmy unieruchomieni, podczas gdy tu mogliśmy wszystko obserwować i swobodnie o każdej chwili wstawać, poruszać się, podchodzić do gości, dyrygować służbą, słowem – pełnić funkcje gospodarzy. Weselej też było u tego stołu, gdzie młodzież męska z panną Danutią wesoło się zabawiała i humory były świetne. Ale i u dużego stołu bawiono się dobrze, rozmowy toczyły się ożywione i usposobienie było serdeczne i miłe, bardzo swojskie i wzajemnie życzliwe. Tło było litewskie, bo większość gości stanowili Litwini i język litewski dominował, ale równolegle rozlegał się w rozmowie i język polski członków mojej rodziny i ich sąsiadów i nie raziło to nikogo. Wszyscy goście byli przyjaciółmi mymi. Obiad był obfity i smaczny, przekąski, ryba, zupa, paszteciki, pieczyste, galareta, torty, owoce, wódki na wiśniach i porzeczkach czarnych oraz doskonała żubrówka na świeżej aromatycznej trawce żubrówce, którą Kotuńka z Nowogródczyzny przywiozła; dobre też były wina francuskie i wino węgierskie, a do kawy krupnik przyrządzony przez Jadzię i koniak francuski. O chrzcinach dzisiejszych Kotusieńki dopowiem jeszcze jutro. 4 stycznia, rok 1939, środa Jeszcze o chrzcinach wczorajszych Kotusieńki. Wesoła biesiada u stołu trwała ze trzy godziny, jeżeli nie więcej. Przyjęcie było dobre, rozmowy – ożywione, usposobienie – serdeczne. Czułem życzliwość serdeczną gości, przeważnie przyjaciół moich, którzy podzielali radość moją stworzenia wreszcie gniazda rodzinnego, którego mi dotąd brakło, i dzieciątka, które mi starość rozjaśniać będzie. Vileišisowie zafundowali nam piękny tort na chrzciny, Tamošaitis – wazon pięknych kwiatów, wszyscy – przynieśli serca życzliwe i szczere. W toku obiadu przemówili krótko, wznosząc toasty: prorektor Jodelė, który w tonie żartobliwym, przyjmując na siebie w zastępstwie powagę rektora, podniósł tę okoliczność, że oto rząd Rzeczypospolitej pragnie, aby się ludność Litwy rozrastała, i ja, rektor, wierny syn Litwy, spełniając ten obowiązek obywatelski, daję krajowi córeczkę, która z pewnością nie będzie ostatnia. Wzniósł więc toast za zdrowie i pomyślność moją i rodziny mojej – Jadzi, Kotusieńki. W kilku słowach podziękowałem gościom, przyjaciołom i kolegom i po polsku – kumom i rodzinie i wzniosłem zdrowie wszystkich. Jan Vileišis wzniósł zdrowie kumów. W toku obiadu na żądanie gości Jadzia wniosła do izby biesiadnej Kotusieńkę i obniosła ją dokoła stołu. Wszyscy ją oglądali twierdząc, że jest podobna do mnie. Zresztą chyba to jeszcze trudno stwierdzić. Kotusieńka, zwłaszcza po tym pokazie, była bardzo niespokojna i, dozorowana w pokoju sąsiednim przez swoją babunię Čepasową, darła się i wrzeszczała tak, że aż prawie spazmów dostawała i że aż Gudowicza poprosiliśmy o jej obejrzenie, a stara Čepasowa zaniepokoiła się i płakała a gniewała się na Jadzię, że ją do gości zaniosła i nastraszyła, a może wzrokiem czyimś zaszkodziła. U małego stołu kwitło wesele i flirt młodzieży męskiej z miłą i dzielną Gudowiczówną. Stefan Römer i Pauža podochocili się, a Stefan to już pijany był zupełnie i zaczął ujawniać skłonność do awantury, że trzeba się go było strzec. Do 5 Žemaitisa przyczepił się z wyznaniem sympatii, Kazimierza wyłajał, czepiał się do mnie, złościł się, wpadł w zwykły u niego atak czy szał mania grandiosa, że oto on Römer, a przez to samo, jako Römer – wielki człowiek, wyższy ponad innych pospolitych. Biedna Marysia Stefkowa była zakłopotana i ledwie go wyprowadziła. Stefan staje się zupełnie niemożliwy; w towarzystwie jest już nieznośny i w ogóle coraz bardziej głupieje i chyli się do upadku psychicznego. A jak tylko trochę wypije, to zachowuje się jak wariat. Po obiedzie goście zaczęli się wynosić. Panie posiedziały jeszcze troszkę w gabineciku i wkrótce też się rozeszły. Pozostała dłużej tylko młodzież rozbawiona, która się potem też wyniosła, ale jeszcze używała uciechy przez cały wieczór do drugiej w nocy: Mackus, Andrzej, Pauža i Danutė Gudowiczówna. Byli oni w kawiarni, potem jeździli sankami po mieście, na herbacie byli u Gudowiczów, a potem w restauracji „Wersalu” na dancingu. Tak się wesoło i serdecznie odbyły chrzciny Kotusieńki. 5 stycznia, rok 1939, czwartek Dziś wieczorem podczas herbaty przyniesiono depeszę. Była to depesza z Hagi od prezesa Trybunału Międzynarodowego p. Guerrero, wzywająca mię do Hagi na pierwsze posiedzenie w sprawie litewsko-estońskiej na 19 stycznia. Spodziewałem się tego wezwania, ale się jednak trochę zmartwiłem. Ciężko mi odjechać Jadzię i naszą małą Kotusieńkę, która zacznie się rozwijać i do której się już przywiązałem. Mam wrażenie, że rozprawa i debaty nad wyrokiem zaciągną się na długo. Nie spodziewam się, żeby to potrwało krócej niż miesiąc. Raczej sądzę, że potrwa znacznie dłużej. Lubię Hagę i pobyt tam jest mi ciekawy i miły, ale tylko na krótko. Po pewnym czasie uprzykrza się, a ciężką też jest samotność daleko od domu i swoich. Boję się też zawsze o zdrowie, gdy jestem daleko. Mam skłonność do zapadania na różne wrzody i inne dolegliwości skórne, których się lękam i z którymi nie umiem dać rady bez Jadzi. Wreszcie ciężkie i męczące nerwowo są same rozprawy w Trybunale. Jedyna pociecha, której tam doznaję, to listy Jadzi i dobry zarobek, który znakomicie zasila moje finanse. Największą zaś pociechą i uwieńczeniem radosnym ciężkiej pracy byłoby wygranie sprawy i wyrok na rzecz Litwy, ale, niestety, w Hadze nigdy się tego nie jest pewnym z góry, bo to tak jak gra losowa. Obawiam się raczej przegranej. Jadzia zmartwiła się wielce tą wiadomością. Ha, co robić! Pojadę zapewne 1-go, w niedzielę. Kotunia Pruszanowska wybiera się jeszcze do Bohdaniszek do Elwiry. Odprowadzi ją Kazimierz. Cała wycieczka litewska Kotuni jest sfinansowana przeze mnie. Natomiast Julek Komorowski nie przyjął ode mnie zwrotu kosztów przyjazdu na chrzciny Kotusieńki. 6 stycznia, rok 1939, piątek Dziś Trzech Króli. Wychodziłem z domu tylko po obiedzie z Jadzią z pierwszą wizytą u Janostwa Vileišisów. Poza tym skądinąd dzień był powszedni. Kotuńka Pruszanowska bawi u mnie do niedzieli, poczym wyjeżdża do Bohdaniszek. Miła jest na ogół, ale na czas dłuższy trochę męcząca w domu, bo jest gadułą niewyczerpaną, potrzebującą, żeby wciąż ktoś siedział przy niej i gawędził, a przynajmniej słuchał jej opowiadań. Toteż dużo mi zabiera czasu od pracy. Ale wdzięczny jej jestem, że przyjechała i że trzymała Kotusieńkę do chrztu. Kotusieńka rozwija się dobrze. Zaczyna się już bawić sama i coś do siebie gada i śmieje się. Nie znosi tylko mleka mamki, którego nie chce pić, krzyczy, wypluwa i womituje. Doskonale pije tylko mleko krowie z kleikiem ryżowym i cukrem. Jadzia już jej nie karmi od dwóch tygodni. Co do mamki, to piersi jej Kotusieńka nie bierze nigdy; daje się jej to mleko tylko wydojone, ale trzeba będzie przerwać karmienie mlekiem mamki. Mój odjazd do Hagi na sam początek semestru wiosennego może być dla spraw uniwersyteckich niedobry. Semestr ubiegły zakończył się burzliwie; na razie młodzież się rozjechała i jest cicho, ale kto wie, czy z początkiem semestru komplikacje się nie rozwiną. Akcja opozycyjna, która inspiruje ruch młodzieży, nie wyczerpała się, bo jej ognisko w Kłajpedzie funkcjonuje swobodnie, mimo że tu grono wodzów tejże (Bistras, Dielininkaitis i Karvelis) zostało 6 poskromione, skądinąd pozostał w stanie kiełkowania ferment burzenia się przeciwko prorektorowi Blažysowi; niedokończone zostały wybory przedstawicielstwa studenckiego, które w tych warunkach mogą być nowym źródłem fermentu; wreszcie w samym środowisku młodzieży zarysowała się ostra rozbieżność prądu opozycji politycznej i prądu prorządowego. Zalążków więc nowych zajść i zaburzeń jest dużo i kto wie, jak się wypadki rozwiną na uniwersytecie po powrocie młodzieży akademickiej z ferii świątecznych. 7 stycznia, rok 1939, sobota Zaprowadziłem dziś Kotuńkę Pruszanowska z Jadzią i Andrzejem Mieczkowskim na „Dzwony Kornewilskie”. Chciałem rozerwać Kotuńkę i zaprezentować jej nasz teatr kowieński, którego się wstydzić przed gośćmi nie potrzebujemy. Dla przyjezdnych z Wileńszczyzny jest on sensacją jako świadectwo rozwoju kulturalnego tej Litwy, o której przed laty 20, gdy się państwo litewskie formowało, Wilnianie i spolonizowane sfery Litwy, a także ziemiaństwo krajowe twierdzili, że to kraj „chłopski” bez kultury, który się ani ostać, ani rozwinąć, ani rządzić samodzielnie nie zdoła. Dziś całe Kowno z teatrem, muzeami, urządzeniami, cała Litwa ze swą gospodarką umiejętną i postępową, z rozwiniętym eksportem kooperacyjnym, siecią dróg, walutą złotą etc. – to jeden łańcuch rewelacji. Dla nas, którzy tu żyjemy i w tym sami udział czynny bierzemy, postęp ten nie jest tak widoczny, bo w nim tkwimy z dnia na dzień, ale dla przyjezdnych zza kordonu – to są wszystko rzeczy wprawiające w podziw. Kotuńka mało tu widzieć mogła, bo mało się rusza, ale bądź co bądź zetknęła się trochę z ludźmi, otarła się o atmosferę litewską, a teatr też sprawił na nią wrażenie. Operetka „Dzwony Kornewilskie” jest wesoła i ładna, gra – zwłaszcza sił męskich – doskonała, dobry balet, ładne dekoracje, orkiestra... Dziwiła się, że mała Litwa może to utrzymać. Mnie zaś mniej chodziło w teatrze o moją własną zabawę niż o to wrażenie Kotuńki, to znaczy o prezentację pokazową Litwy, która jest lepszą propagandą niż agitacja słowna. 8 stycznia, rok 1939, niedziela Dziś Kotusieńka nasza ukończyła dwa miesiące życia. Pociągiem wieczornym w wagonie sypialnym III klasy, w towarzystwie Kazimierza, Kotuńka Pruszanowska odjechała do Bohdaniszek. Zabawi tam w gościnie u Elwiry dwa tygodnie. Nie była w Bohdaniszkach od lat 25, a nawet więcej. Wracać będzie do Polski przez Kowno. Wtedy na dworcu kolejowym spotka się jeszcze z Jadzią, ale już ja się z nią nie zobaczę, bo będę wtedy w Hadze. Kto wie, czy zobaczę się jeszcze kiedykolwiek z Kotuńką. Sądzę, że tak, bo choć fizycznie postarzała bardzo, jednak psychicznie i duchowo jest jeszcze w pełni życia. A zresztą mam być z Jadzią w roku przyszłym na dzień zaduszny po stronie polskiej w Trokach u grobu Mamy i wtedy zapewne odwiedzimy Wsielub, gdzie zobaczę jeszcze Kotuńkę i Karola O’Rourke’a. Ale czy tu przyjedzie jeszcze kiedy jeszcze Kotuńka Pruszanowska – w to już wątpię. Fizycznie jest ona niedołężna, porusza się z wielkim trudem. Chodzi tak, że raczej należałoby powiedzieć, że pełznie – zgięta w połowie, nachylona, uczepiona długimi rękami do tych, co jej towarzyszą. Dopiero gdy siedzi – odżywa. Nie tyle siada, ile klapnie na krzesło lub do fotelu. Mając długie kończyny i krótki stan, jak wszyscy w rodzinie naszej, i będąc w dodatku zgarbiona, w pozycji siedzącej jest maleńka i wydaje się niziutka; ledwie głowa wystaje nad stołem, ale głowa duża i wyprostowana, nawet jakby zadarta, i ogromnie długie ręce gestykulujące, jak u małpy, z długimi palcami, którymi wciąż porusza w rozmowie. Miła jest i ożywiona w rozmowie, umysł ma jasny, gadatliwa bardzo, lubiąca opowiadać, doskonałą ma pamięć, zna tysiące wydarzeń, anegdot prawdziwych z długiego życia i przepisów bez liku na wszystko. Zachowała psychologię i zwyczaje wielkiej damy, a nade wszystko przejęta jest pobożnością i gorliwością nawracania i kierowania innych do Boga i kościoła. W tym kierunku usiłowała urabiać Jadzię, aby przez nią i mnie do kościoła skłonić. 7 Święta, pobyt Kotuńki Pruszanowskiej, chrzciny Kotusieńki oderwały mię od wszelkich spraw publicznych i towarzyskich w Kownie. A teraz oderwie mię od środowiska Litwy jeszcze bardziej – Haga. 9 stycznia, rok 1939, poniedziałek Po wyjeździe Kotuńki Pruszanowskiej cicho w mieszkaniu naszym. Miałem egzamin studencki na uniwersytecie. Egzaminuję teraz studentów nie w domu, jak dawniej, lecz w gabinecie rektorskim na uniwersytecie, ponieważ krzyk niemowlęcia w domu nie licuje z powagą profesorską na egzaminie. Wieczór spędziłem w domu. Smutno mi gotować się do wyjazdu na długi czasokres. Czuję pustkę przed sobą. Ciężko mi odjechać Jadzię i córeczkę. I Jadzia się trapi moim wyjazdem, ale będzie miała na pociechę dzieciątko – ślad po mnie. Ja zaś będę na obczyźnie sierotą. 10 stycznia, rok 1939, wtorek Poszedłem dziś wieczorem na herbatkę jour-fixową do p. Urbšysowej. Już zaraz po wakacjach letnich p. Urbšysowa zarządziła u siebie na całą zimę jour-fixy wtorkowe i rozesłała o tym zawiadomienie w postaci zaproszeń standardowych do wszystkich, kogo zakwalifikowała do liczby ewentualnych gości swoich. Oczywiście i ja takie zaproszenie otrzymałem. Jako rektor i prezes Towarzystwa Litewsko-Francuskiego, którego wiceprezeską i działaczką najczynniejszą jest p. Urbšysowa, miałem do tego tytuły. Nigdy wszakże dotąd na te żurfiksy nie poszedłem. Wybierałem się jednak i pójść kiedykolwiek i wreszcie dziś poszedłem, bo zresztą interesik też miałem. Odkąd Urbšys został ministrem spraw zagranicznych, żurfiksy p. Urbšysowej są uczęszczane nade wszystko i z największą gorliwością przez dyplomatów zagranicznych. Oni oraz urzędnicy Ministerium Spraw Zagranicznych stanowią gros gości. Jest też trochę innych cudzoziemców, pań, które się lubią obracać w kołach dyplomatycznych, i innych gości. Urbšys na tych żurfiksach nie bywa. Interesik, dla którego udałem się dziś na żurfiks, dotyczy projektu odezwy uniwersyteckiej w sprawie zamknięcia Litewskiego Towarzystwa Naukowego w Wilnie. O projekcie tej odezwy pisałem w swoim czasie w dzienniku. Senat akademicki zaaprobował ten projekt, ale sprawa na tym utknęła, bo rząd (premier Mironas i Ministerium Spraw Zagranicznych) nie bardzo chciał tego i zwlekał, bojąc się obrazić Polskę i nie chcąc komplikować toczących się rokowań i układów oraz konieczności liczenia się z Polską jako czynnikiem politycznym w różnych ewentualnościach trudnej sytuacji międzynarodowej. Skądinąd wszakże Janulaitis, który niełatwo daje sobie wyperswadować to, na co się uwziął, nie ustawał w staraniach i zabiegach dźwignięcia tej odezwy z martwego punktu. Ostatnio też wskórał tyle, że minister Urbšys wyraził zgodę na taką odezwę pod warunkiem, że tekst jej ulegnie rewizji i zostanie w pewnych zwrotach złagodzony, i następnie pod tym warunkiem drugim, że zostanie ona przesłana tylko rektorom uniwersytetów polskich i Polskiej Akademii Umiejętności, ale nie będzie nigdzie poza tym ogłaszana publicznie lub przesyłana, jak początkowo sfery uniwersyteckie chciały. Janulaitisowi chodzi o tę odezwę choćby już tylko w tej ograniczonej postaci, toteż nalegał wciąż na mnie, abym się porozumiał z Urbšysem co do rewizji tekstu. Trudno to zrobić z samym Urbšysem, który zresztą czasu nie ma na deliberowanie szczegółów tekstu odezwy. Toteż udałem się do pośrednictwa p. Urbšysowej, która zresztą ma żyłkę literacką. Prosiłem ją, żeby sama tekst projektu przejrzała, porozumiała się z mężem i zaprojektowała zmiany pożądane ze stanowiska dyplomacji, a następnie skieruję już Janulaitisa wprost do niej. Sam już wyjeżdżam i sprawa ta tak czy inaczej zakończy się w mojej nieobecności. W ogóle nie wiem, czy coś z tego jeszcze będzie i czy ewentualnie nie byłaby to łyżka po obiedzie, ponieważ sprawa zamknięcia Litewskiego Towarzystwa Naukowego w Wilnie już się przez czynniki polskie łagodzi i reformuje. Toczą się już tam i dobijają końca rokowania z Litwinami miejscowymi w Wilnie o zreformowanie statutu i poniekąd nazwy Towarzystwa, po czym zreformowanemu Towarzystwu mają być zwrócone zbiory i majątek zamkniętego Towarzystwa. Zdaje mi się, że byłoby dość dziwacznym występowanie z odezwą protestacyjną 8 uniwersytetu wtedy, kiedy się już ubija kompromis, podczas gdy się milczało poprzednio przez cały niemal rok od czasu zamknięcia Towarzystwa i sekwestracji jego majątku i zbiorów, gdy sprawa była w stadium najostrzejszym. Chciałem pójść wieczorem do Karininkų Ramovė na pożegnanie litewskiego chóru wileńskiego „Varpas”, który gościł w Kownie i odjeżdża. Pożegnanie urządzał komitet przyjęcia chóru. Miałem zaproszenie. Poleniłem się jednak w ostatniej chwili i nie poszedłem. W tych dniach wystąpiły z jakąś herbatką czy obiadem pożegnalnym dla tego chóru koła opozycyjne ludowców i chrześcijańskich demokratów, które zaprosiły licznych gości na tę ucztę pożegnalną, aby zademonstrować swoją popularność i przy tej okazji wypowiedziały kilka mów demonstracyjnych. Nie byłem na tę ucztę zaproszony, słyszałem, że demonstracja ta nie wywołała entuzjazmu uczestników ani też członków chóru wileńskiego. Opozycja forsuje swój aktywizm, ale zdaje się być na rozdrożu ideowym. 11 stycznia, rok 1939, środa Byłem w Rotary-Clubie na obiedzie. Referacik o Sowietach ze swoich wrażeń i spostrzeżeń bezpośrednich wygłosił Tallat-Kiełpsz, dyrektor wielkiego krajowego kombinatu eksportowego mięsnego „Maistas”, który co roku koło Bożego Narodzenia jeździ do Moskwy w sprawach eksportu. W referacie swoim usiłował on uwydatnić wielką dysproporcję między ogromnym na olbrzymią skalę rozmachem instalacji i inwestycji w Sowietach a więcej niż skromnym rozwojem potrzeb, do których te instalacje służyć mają, oraz skalą zaspokajania potrzeb elementarnych w zakresie spożycia (pokarmu, odzieży itd.). Nie bardzo mu się to jednak udawało, choć mówił dowcipnie i obrazowo. Zakres spożycia nie przedstawia się w jego relacji bynajmniej tak nędzny, jakim go lubią przedstawiać krytycy Sowietów, a że inwestycje przerastają skalę potrzeb aktualnych – to ostatecznie nic w tym bardzo dziwnego nie ma, bo w racjonalizacji rozwoju społecznego, jaką wykonują Sowiety, muszą one w instalacjach obliczać zawczasu skalę wielkiego przyrostu potrzeb zracjonalizowanych w miarę postępowego owocowania racjonalizacji. Wieczór spędziłem w domu. Byłem w kinie z Jadzią od ósmej. Niestety, ostatnie dni przed wyjazdem, jak zwykle, mam przeładowane rozmaitymi interesami, które ze wszech stron wyrastają i pochłaniają mię nadmiernie. Słówko o Kłajpedzie i opozycji. Kłajpeda stała się dziś już faktycznie republiką odrębną, luźnie jeno z Litwą związaną. Ewolucja od autonomii do Freistadtu jest ogromna. Zlikwidowana już została policja bezpieczeństwa państwowego w Kłajpedzie, skasowano przysięgę na wierność państwową członków sejmiku, odwołano rozmaite zarządzenia dawniejsze, które się nie podobały Niemcom, lub ogłoszono nowe, których się Neuman domagał. Państwo stało się w Kłajpedzie bezsilnym i korzysta tylko z portu, z ceł, poczty i kolei żelaznych. Opozycja litewska, złożona z voldemarasowców, chrześcijańskich demokratów, fragmentowych ludowców, organizuje się tam jak chce i stamtąd prowadzi swoją propagandę. Wódz voldemarasowców Sliesoraitis funkcjonuje jak „Führer” litewski, ogłasza rozkazy, mianuje swoich funkcjonariuszy (dr Pajaujisa). Opozycja ta wydaje pisemko, które się nazywa obecnie „Bendras Žygis”, w którym krytykuje i napada na rząd, domaga się władzy, trąbi o konsolidacji i jedności zorganizowanego ruchu, obejmującego wszystkie obozy. Cokolwiek by jednak ci panowie mówili – faktem jest, że działają pod osłoną czynników niemieckich Neumana, pod skrzydełkiem najistotniejszego wroga państwowości litewskiej i korzysta z ruchu, który faktycznie i formalnie odrywa Kłajpedę od Litwy. Gdyby nawet intencje opozycji były najlepsze, w co nie wątpię (przynajmniej w stosunku do większości jej działaczy) i gdyby nawet zalecane przez nią metody „konsolidacyjne” były same w sobie dodatnie, co jednak wymagałoby wielu zastrzeżeń, to i w takim razie kto wie, czy nie większą byłaby szkoda, jaka ruch ten wyrządza Litwie, gnieżdżąc się i samym swoim istnieniem pogłębiając rozdział Kłajpedy od Litwy i spekulując na czynniku anarchii i chaosu państwowego, celowo wytwarzanego przez neumanowców dla oderwania Kłajpedy i bynajmniej nie dla „wolności”. Śmieszne jest zdanie, które dziś usłyszałem od p. Felicji Bortkiewiczowej, że Kłajpeda jest dziś „jedynym wolnym 9 zakątkiem Litwy”. Wolność z rąk Hitlera? Dziękuję za nią i nikomu, a zwłaszcza Litwie, jej nie winszuję. 12 stycznia, rok 1939, czwartek Dzionek po dzionku zbliża mię do wyjazdu. W ciągu całych ferii świątecznych Bożego Narodzenia i Nowego Roku mało miałem czasu do poświęcenia zwykłej mojej szeregowej pracy domowej. Wpierw przeszkadzała mi w tym Kotuńka Pruszanowska, która zresztą kompensowała to sowicie przyjemnością, jaka mi sprawiała sobą, teraz – mnóstwo interesów związanych z wyjazdem i piętrzących się jak wieża Babel, że się muszę kręcić jak w ukropie, aby wszystkiemu podołać i nadążyć. Ani na cichą pracę domową, ani na słodki „kiejf” domowy na łonie mojej nowej rodzinki – czasu nie mam. Gdy wrócę – a będzie to zapewne dopiero po paru miesiącach – Kotusieńka nasza znacznie już urośnie i zmądrzeje bardzo, bo jak dotąd jeszcze tej mądrości ma mało. Mamkę Jadzia już odprawia. Mało z niej korzyści. Jest dość kapryśna, kosztuje drogo, je za kilku, a jej mleka mała nie cierpi, wypluwa, krzyczy, womituje. Nieoceniona i niezastąpiona przy dziecku jest babunia, stara matka Jadzi, Urszula Čepasowa. Bóg ją nam zesłał. Bez niej Jadzia by się zmęczyła i żadne niańki by jej nie sprostały. Čepasowa nie dośpi w nocy, kocha dziecko, jest cierpliwa i słodka, nigdy dziecka nie skrzywdzi i nie zniecierpliwi się, jest pełna serca i anielskiej słodyczy, bardzo lubi wozić dziecko w wózku po mieście. Dziś przed południem byliśmy z Jadzią i dzieckiem u fotografa – w zakładzie „Zinaida”, najlepszym w Kownie. Sfotografowaliśmy Kotusieńkę samą, z Jadzią i z nami obojgiem. Fotografie te przyśle mi Jadzia do Hagi. Wieczorem miałem posiedzenie senatu akademickiego na uniwersytecie. Posiedzenie było krótkie. Chodziło o sprawy najpilniejsze i o zarządzenie w związku z moim wyjazdem. Mam już paszport z wizami wszystkimi, których potrzebuję, mam pozwolenie Komisji Walutowej na wywóz florenów holenderskich. 13 stycznia, rok 1939, piątek Dziś miałem znowu dzień dobrze naładowany. Rano byłem w Izbie Rolniczej w sprawie zamówienia transportu cegieł z Kurszan do Bohdaniszek na budowę latem drugiego piętra świrna. W związku z tym transportem cegieł, który w przyszłym tygodniu w trzech wagonach przyjdzie do Abel i który trzeba będzie w Abelach wyładować i przewieźć do Bohdaniszek, co będzie wymagało do 90 furmanek, do Bohdaniszek uda się na przyszły tydzień Jadzia, aby osobiście zwózkę cegły zarządzić. Potem w Banku Komercyjnym zrobiłem sobie zapas pieniędzy waluty obcej na drogę i początek pobytu w Hadze. Nabyłem za 1000 litów nieco ponad 300 florenów holenderskich i oprócz tego 20 marek niemieckich w srebrze na przejazd przez Niemcy (innych marek niemieckich, jak w monetach srebrnych i więcej ponad 20 marek do Niemiec wwozić nie można). W biurze podróży Cooeka kupiłem za 108 lt bilet II klasy z Kowna do Hagi (bajecznie tanio!) i za 35 lt miejsce w wagonie sypialnym do Berlina. Potem byłem w sprawach uniwersyteckich u ministra oświaty Tonkunasa, następnie załatwiłem sprawy bieżące na uniwersytecie i udałem się na audiencję do prezydenta Rzeczypospolitej Smetony. Po obiedzie na godzinę 6 byłem przez Jana Vileišisa zaproszony do wygłoszenia referatu o sądzie administracyjnym w tzw. Klubie Politycznym w sali „Pienocentrasu”. Klub Polityczny, założony przed laty  9, jakiś czas zawieszony przez władze po dyskusji w sprawach Wilna, w której prof. Czepiński był się wypowiedział za zaniechaniem dąsów na Polskę za Wilno, potem znów czynny, właściwie wegetuje tylko, ale bądź co bądź urządza co pewien czas zebrańka odczytowo-dyskusyjne na różne tematy aktualne. Zbierają się tam przeważnie sfery opozycyjne, chrześcijańsko-demokratyczne i ludowców. Na zebraniu dzisiejszym było kilkunastu członków i gości, spośród nich znaczniejsi: Jan Vileišis, członek Rady Stanu Byla, adwokat Antoni Tumėnas, adwokat Raulinaitis, asystent Żakiewicz, farmaceuta Makowski, grono młodszych adwokatów i studentów. Referat udał mi się dobrze. Analizowałem dwa projekty – projekt komisji Rady Stanu (mój) i projekt komisji sejmowej (Merkys). Potem była ciekawa dyskusja, szereg zapytań, na które 10 odpowiadałem, wreszcie długa i niesłychanie nudna mowa Tumėnasa, który nie jest człowiekiem głupim, ale kruczkowatym i drobiazgowym a upartym, a w zagadnieniach prawa publicznego i w szczególności sądu administracyjnego nie kapuje nic, toteż dobrze go skrytykowałem i odparłem jego usiłowania polemiczne. 14 stycznia, rok 1939, sobota Dziś przed obiadem miałem trzy długie godziny posiedzenia Litewskiej Komisji Międzynarodowej Współpracy Intelektualnej w sali posiedzeń Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Było to walne doroczne zebranie plenum Komisji. Na zebraniu przewodniczyłem jako prezes Komisji. Komisja nasza jest organizacją na poły społeczną, na poły rządową. Jest nawiązana do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i opiera się na statucie, udzielonym jej przez ministra spraw zagranicznych. Zarząd czy prezydium jej składa się z prezesa, którym jest ex officio rektor uniwersytetu, dwóch członków, wybieranych co roku przez walne zgromadzenie (obecnie prof. Janulaitis i prof. Purėnas) i sekretarza generalnego, mianowanego przez ministra spraw zagranicznych i płatnego z kredytów tegoż ministerstwa (obecnie jest nim Staneika). Do składu plenum Komisji należą przedstawiciele różnych organizacji i instytucji kulturalnych: po jednym delegacie każdego wydziału uniwersytetu, dyrektor Radiofonu, dyrektor Elty, prezes Związku Literatów („Lietuvių Rašytojų Draugija“), dyrektor Konserwatorium, dyrektor Teatru, prezes Towarzystwa Dziennikarzy, przedstawicielka organizacji kobiecych etc., etc. Ogółem było dziś do 30 osób. Tradycyjnie obrady ogólnego zebrania zagaja minister spraw zagranicznych, po czym prezes Komisji odczytuje obszerne przemówienie sprawozdawcze, ułożone z góry przez sekretarza generalnego i przejrzane przez czynniki ministerstwa. Porządek dzienny wypełniły referaty sprawozdawcze, dotyczące różnych sfer działalności Komisji i w ogóle potrzeb współpracy kulturalnej. Referatów takich porządek dzienny zawierał kilkanaście. Po każdym referacie szły debaty, rezolucje zaś będą uchwalone na końcu. Porządku dziennego dziś nie wyczerpano i dalszy ciąg zebrania odroczono do wtorku. Wieczór spędziłem w domu. Żadnych innych prac już nie mam. Przeziębiony jestem i wściekle zakatarzony na podróż, która mię czeka jutro. 15 stycznia, rok 1939, niedziela Z ciężkim sercem wyjeżdżam do Hagi. Gdyby nie na tak długo, rad bym był tej jeździe, bo na ogół mam wielki sentyment do Hagi, do Holandii, nawet do hotelu Vieux Doelen i – pomimo ciężkiej i nerwującej pracy w areopagu Sprawiedliwości Międzynarodowej – lubię ostatecznie to poważne i dzielne środowisko mądrych sędziów i z przyjemnością je wspominam, a miły mi jest także własny gabinet do pracy w pięknym Pałacu Pokoju. Gdyby mi Jadzia towarzyszyć mogła albo chociaż dojeżdżać miała, to nic by mi już nie brakowało. Ale odjechać na tak długo – na miesiąc, może na dwa – Jadzię, dom, Kotusieńkę naszą i być skazany na samotność, ewentualnie mieć jakieś dolegliwości na zdrowiu bez opieki i pomocy domowej – to ciężko już w moim wieku. Do obiadu przygotowałem się już zupełnie do podróży, po obiedzie poszedłem z Jadzią do cukierni Konrada, a wreszcie udaliśmy się wprost stamtąd na dworzec kolejowy. Rzeczy dowiozła z domu Paulinka. Na dworcu spędziliśmy z Jadzią w bufecie jeszcze parę ostatnich godzin pożegnalnych. W ostatniej godzinie przed odejściem pociągu zaczęli się gromadzić przyjaciele moi młodzi odprowadzający mię, a więc moi asystenci Mackus i Raczkowski, naczelnik kancelarii uniwersyteckiej Zygmunt Gurewicz, Andrzej Mieczkowski i Pauža. Rychło się doczekaliśmy pociągu. Odprowadzili mię wszyscy i posadzili do wagonu sypialnego. Zaledwie się pożegnałem z Jadzią i wszystkimi odprowadzającymi i zaraz pociąg ruszył. Jadziuńka miała łzy w oczach. Popłakała potem z pewnością dobrze. Przywiązańszej od niej żony trudno wyobrazić. Kocha mię i tęskni do mnie ciągle jak do młodziutkiego kochanka. Zacności i wierności moja! Mówią ludzie o psie, że jest przywiązany i wierny. Człowiek – kobieta – żona – prześciga wszystko inne na świecie, oczywiście gdy jest dobra żona. Odjechałem. Siedziałem w swoim zamkniętym cuopé sypialnym

See more

The list of books you might like

Most books are stored in the elastic cloud where traffic is expensive. For this reason, we have a limit on daily download.