Awantury na tle powszechnego ciążenia Tomasz Lem © Copyright by Tomasz Lem, 2011 projekt okładki: Anna Maria Suchodolska © Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek www.cyfrant.pl ISBN 978-83-63471-05-7 Kraków, 2012 Wszelkie prawa zastrzeżone Awantury na tle powszechnego ciążenia Spis treści Wstęp Rozdział 1: Okupacja Rozdział 2: Basia Rozdział 3: Początki Rozdział 4: Potyczki z motoryzacją Rozdział 5: Podróże Rozdział 6: Dyktanda Rozdział 7: Stary dom na Klinach Rozdział 8: Gabinet Rozdział 9: Lata siedemdziesiąte Rozdział 10: PRL Rozdział 11: Zdrowie Rozdział 12: Wyjazd z Polski Rozdział 13: Berlin 1983, Wiedeń 1983–1988 Rozdział 14: Powrót do Polski Bez posłowia - Tomasz Fiałkowski Źródła cytatów Indeks osób Galeria zdjęć Kiedy mój syn studiował fizykę w Princeton (…) utrzymywałem z nim dość intensywną korespondencję. I on skarżył się matce w liście, że ojciec, zamiast pisać o swoim życiu wewnętrznym albo pytać o jego nastroje, pisze o galaktykach, o czarnych dziurach, o zakrzywieniu przestrzeni. Żona moja odpowiedziała (…): „życiem wewnętrznym twojego ojca są właśnie czarne dziury i galaktyki”. Stanisław Lem, Świat na krawędzi Wstęp Pracując nad własnym tekstem, przekonałem się, jak rozkosznie pozbawione stresów było życie tłumacza. Rekompensatę stanowiła możliwość posłużenia się narzędziami, z których zazwyczaj nie mogę korzystać. Wyrażenie „warsztat translatorski” brzmi doniośle, kiedy się jednak do niego zajrzy, okazuje się, że pośród zwojów drobnego papieru ściernego do wygładzania językowych nierówności i tablic z przelicznikami miar anglosaskich znajdują się w nim także piły, łomy i siekiery. Z narzędzi z tej ostatniej kategorii starałem się nie korzystać w tłumaczeniach, jednak świadomość ich istnienia zawsze stanowiła pokusę. Teraz, biedząc się nad redakcją własnego tekstu, mogłem sobie ulżyć i ciąć bez pardonu. Toteż jeśli czytelnikowi poniższa historia wyda się sucha i opowiedziana skrótowo, winę należy zrzucić nie tylko na pierwocinowy charakter książki, ale i na to, że po latach samoograniczeń i ascetycznego korzystania z redaktorskich toporków nazbyt pofolgowałem sobie w usuwaniu wszystkiego, co zbędne. Podczas pisania przyświecał mi cytat ze znakomitej książki Jarosława Marka Rymkiewicza Rozmowy Polaków latem 1983 roku, nawiasem mówiąc, jednej z ulubionych książek ojca, w której pisarz zwraca się do siebie z napomnieniem: „ładuj konkret, Mareczku”. Tak właśnie starałem się postępować: możliwie dużo uwagi poświęcić szczegółom i unikać stylistycznych zawiłości – stąd czytelnikowi niniejsza książeczka może się wydać błaha. Mając świadomość niewielkiego ciężaru gatunkowego opisanych historii i anegdot, wierzę jednak, że ich łączna wartość przewyższa sumę poszczególnych składników. Rozdział 1 Okupacja Lwów, 1926 ===LUIgTCVLIA5tAm9PeEx1TXxcMFE1TBN9FHobLB9fMAIsXDA= Ojciec urodził się we Lwowie, matka przyszła na świat w podkrakowskim majątku ziemskim; toteż ojciec nie bez racji mawiał, że gdyby nie Hitler i Stalin, nie poznaliby się nigdy. O rodzinie ze strony matki wiem sporo, moje informacje o rodzinie ojca są fragmentaryczne. Pochodzą głównie od matki lub, co nieco paradoksalne, z książek-wywiadów, które z ojcem przeprowadzili Stanisław Bereś (Rozmowy z Lemem) i Tomasz Fiałkowski (Świat na krawędzi). Kwestie natury rodzinno-historycznej ojciec uważał bowiem za pozbawione znaczenia i być może dlatego nie chciał o nich rozmawiać. To jedna z hipotez mających wyjaśnić, dlaczego unikał prowadzenia ze mną rozmów o przeszłości. Niewykluczone także, że jako nastolatek nie wykazałem dostatecznej konsekwencji w nękaniu go pytaniami, za dobrą monetę przyjmując wyjaśnienie: „Wszystko opisałem w Wysokim Zamku, którego na pewno nie przeczytałeś”. Takie postawienie sprawy było zabiegiem zręcznym, żeby nie powiedzieć chytrym, ponieważ jako nastolatek przeczytałem niemal wszystkie jego książki (w jakim stopniu je rozumiałem, pozostaje kwestią odrębną), toteż uwierzyłem, że rzeczywiście „wszystko opisał w Wysokim Zamku”. Z czasem przywykłem, że na moje młodzieńcze pytania o ojca i jego rodzinę odpowiedzi udzielała matka. Najbardziej dramatyczne z wczesnowojennych doświadczeń ojca wiązało się z wynoszeniem z piwnicy, pod komendą Niemców, rozkładających się zwłok więźniów rozstrzelanych przez wycofujących się Rosjan. Ojciec był przekonany, że na koniec on także zostanie rozstrzelany. Cudem uszedł z życiem. Fetor, jakim przeszło jego ubranie, był tak straszny, że trzeba było je spalić. Miał niespełna dziewiętnaście lat, był wrażliwym, nieco dziecinnym młodzieńcem i musiało to być dla niego przeżyciem traumatycznym – a przecież na pewno nie jedynym, skoro podczas okupacji niemieckiej ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. Z takiej perspektywy milczenie o przeszłości można zrozumieć i dopatrywać się w nim elementów zjawiska zwanego w psychologii wyparciem. Pomimo owego milczenia coś niecoś przecież jednak wiem i postaram się tutaj przedstawić, przy czym największej przeszkody nie stanowi „brak danych”, lecz świadomość, że ojciec wszelkiego rodzaju kronikarsko-pamiętnikarskie zabiegi wokół własnej osoby uważał za zbyteczne i żywił głęboką wiarę, że wydarzenia z jego życia mają „charakter anegdotyczny”. Wypływa stąd wniosek, że moje niniejsze starania zostałyby przez niego ocenione jako bezcelowe. Samuel Lem, ojciec Stanisława Lema, był wziętym, zamożnym lwowskim laryngologiem, a z relacji mojej matki wynika, że był ponadto uroczym, wspaniałym człowiekiem. Jego żona Sabina nie otrzymała wyższego wykształcenia, toteż Samuel Lem popełnił swoisty edukacyjny mezalians – zapewne z miłości: babcia olśniła go urodą. Z czasem okazało się, że charakter miała trudny i dziadek sporo się z jej powodu nacierpiał. Podobno do jej ulubionych zajęć należało osobiste odbieranie czynszu od lokatorów dziadkowej kamienicy, co jednoznacznie i niezbyt przychylnie określiło stosunek mieszkańców do kamieniczniczki. Dziadek umarł przed moim urodzeniem, toteż nie zdołałem go poznać, ale w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przydarzyła mi się osobliwa historia. Goszcząc w Katowicach u przyjaciół, zostałem przedstawiony sędziwemu profesorowi laryngologii, lwowiakowi. Starszy pan spojrzał na mnie przez grube szkła, wyciągnął dłoń i uśmiechnął się: – To ty jesteś ten mały Lem, który siedział pod stołem, kiedy grywaliśmy w bridża! – rzekł starczym, lecz rześkim głosem. Musiałem go wyprowadzić z błędu: to nie ja, lecz mój ojciec w przedwojennym Lwowie chował się pod karcianym stołem. Profesor wyraźnie posmutniał. W przeciwieństwie do dziadka matkę ojca mgliście pamiętam. Odwiedzałem ją niekiedy z rodzicami, mieszkała w Krakowie przy ulicy Bonerowskiej. Byłem przekonany, że „Bonerowska” to nazwisko babci, a rodzice nie wyprowadzali mnie z błędu – może dla świętego spokoju, bo jako czterolatek przeżywałem okres zasypywania świata pytaniami. Podczas jednej z wizyt u babci „Bonerowskiej” zostałem przez nią obdarowany stuzłotowym banknotem, co było sumą niebotyczną, jeszcze nigdy nie dysponowałem taką fortuną. Babcia, trzymając w dłoni biało- czerwony banknot z Ludwikiem Waryńskim, nie wypuściła go z ręki, dopóki nie obiecałem, że „na pewno nikomu go nie oddam”. Kiwając głową, solennie ją o tym zapewniłem, jednak moja radość wynikająca z perspektywy prowadzenia hulaszczego trybu życia została storpedowana przez matkę niezwłocznie po opuszczeniu babcinego mieszkania – banknot został skonfiskowany jako nieodpowiedni dla małych dzieci. Babcię „Bonerowską” odwiedzaliśmy rzadko; nie mogę powiedzieć, że synowa i teściowa nie darzyły się sympatią, jednak na dłuższą metę nie potrafiły ze sobą wytrzymać. Ojciec odwiedzał matkę regularnie, ale i ich stosunki bywały napięte. Nie szło o spory merytoryczne, lecz samonapędzające się jałowe sprzeczki o drobiazgi. Odwiedziny u babci były połączone z odwiedzinami u pani Oli, lwowianki, która wraz z synem mieszkała w tym samym mieszkaniu. Jej wnuk Witek uczył się gry na kontrabasie; instrument ten fascynował mnie swymi gabarytami. Stało tam także pianino, na którym wygrywałem awangardowe utwory, nie zdając sobie sprawy, że wystawiam na ciężką próbę cierpliwość najbliższej rodziny i sąsiadów. W 1939 roku, pod pierwszą okupacją sowiecką, ojciec rozpoczął we Lwowie studia w Instytucie Medycznym – w przeciwnym razie groziłby mu pobór do Armii Czerwonej. Po wkroczeniu Niemców, kiedy zamknięto wszystkie uczelnie, znalazł pracę w niemieckiej firmie zajmującej się odzyskiwaniem surowców. Do jego obowiązków należały wyjazdy na pobojowiska i rozcinanie palnikiem rozłupanych pociskami czołgowych kadłubów; na inne niż destrukcyjne wykorzystywanie spawarki nie zgodził się szef, bo ojciec, wedle własnych słów, był bardzo marnym spawaczem. „Zaoszczędzone” przy tej okazji materiały wybuchowe i amunicję potajemnie przekazywał polskiemu ruchowi oporu. To właśnie w tym okresie zaczęła powstawać jego pierwsza powieść – Człowiek z Marsa. Po wkroczeniu Rosjan ojcu przydarzyła się przygoda, do której w chwilach rodzinnych wspomnień często wracał, ukazująca jego specyficzny stosunek do rzeczywistości; można by go określić mianem „silnej projekcji”. Akurat w chwili, kiedy nieprzyjacielskie wojska zabrały się do zdobywania Lwowa, ojciec wyszedł z piwnicy, w której schronił się wraz z innymi mieszkańcami, ponieważ nabrał wielkiej ochoty, żeby napić się zimnego barszczu: „Akurat wtedy Niemcy rzucili bombę przeciwczołgową (czołgi stały na ulicy, wzdłuż naszych domów). Gruchnęło jak diabli. Do dziur w ścianie, półtora metra ode mnie, można było rękę włożyć. (…) Z garnuszka zostało mi tylko samo ucho, a na głowie miałem ramę okienną…” (Tako rzecze… Lem). * * * W okupowanym Lwowie ojciec spotkał się także oko w oko z niemieckim czołgiem: „Kiedy już mi się zdawało, że Lwów jest rzeczywiście przez Armię Czerwoną zdobyty, postanowiłem pójść do rodziców (…). W miarę jak się zagłębiałem w miasto, spotykałem coraz mniej ludzi (…). Szedłem jednak dalej – i nagle usłyszałem charakterystyczny silnik «Pantery», grzechot gąsienic po bruku. Odwróciłem się – i rzeczywiście zobaczyłem, co prawda w sporej odległości, jadącą ku mnie niemiecką «Panterę». Nie wiedziałem oczywiście, że w wielkiej kępie krzaków po mojej lewej stronie ukryto sowieckie działo przeciwpancerne – było dobrze zamaskowane. Chciałem uciec do jakiejś bramy, ale wszystkie były zamknięte. Mogłem się tylko wtulić we wnękę i czekać, co będzie dalej. Przed czołgiem nie uciekniesz. Nagle Rosjanie strzelili i trafili czołg dokładnie między wieżyczką a korpusem; wieżyczka tak została skoszona, że zablokowała wyjście. Słyszałem straszne krzyki ludzi płonących wewnątrz, pamiętam też zdumiewającą siłę podmuchu, kiedy pocisk obok mnie przelatywał (…). Kiedy wróciłem po kilku dniach, traktor odciągał właśnie tę «Panterę», tak spaloną, że nawet kółka, na których biegną gąsienice, przestały się poruszać. Z ciekawości wlazłem na górę tego żelastwa, zajrzałem do środka – i